Każdy w głębi serca jest optymistą i mimo świadomości, że ten wirus krąży coraz bliżej i jest coraz bardziej znany, myślisz sobie: mnie to nie spotka. Szwagier ciotki mojej siostry miał i niech tak zostanie. Ja też tak myślałam. No, proszę Cię, chyba ktoś/coś tam na górze naprawdę musi być świnią, żeby sprowadzić na mnie jeszcze coś. Covid.
Miało być pięknie.
Wrzesień był miesiącem nowych wyzwań, nowa praca, przedszkole czynne po półrocznej przerwie a łuszczycowe zapalenie stawów jakby na chwile się wyciszyło. Trochę potrzebowałam czasu, na ogarnięcie się w tej innej, nowej rzeczywistości więc ululałam wewnętrznego krytyka, w pewnych kwestiach odpuściłam. Jednak październik to będzie TEN miesiąc. Oh co ja nie zrobię w tym październiku. Regularne teksty na blog, nowe pomysły będzie petarda.
Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich planach na przyszłość.
Optymistyczne przekonanie, że mnie koronka nie dopadnie, nie oznacza, że wstąpiłam w szeregi antymaseczkowców i nie uważałam, że covid jest wymysłem rządu, żeby wytresować ludzi, ograniczyć ich wolność i wzbudzić panikę. Nosiłam maseczkę, dezynfekowałam ręce w pracy i przed/po zakupach.
No i stało się.
Na całe szczęście, kiedy tylko zauważyłam pierwsze objawy, zaszyłam się w domu. Na tyle ile mogłam, z dziećmi i obserwowałam siebie. Czułam, że coś jest nie tak. To nie jest zwykłe przeziębienie.
Nastały czasy, że każde kiepskie samopoczucie wywołuje stres. To konflikt wewnętrzny dwóch agresywnych zawodników. W czerwonym narożniku przekonanie, że to tylko przeziębienie, w niebieskim narożniku przypakowana, wzbudzająca respekt myśl- kaplica, covid na bank.
Mocny ból głowy to pierwszy objaw. Bolała mnie głowa z tyłu i w okolicach oczu oraz doskwierało ogólne osłabienie. Następnego dnia zauważyłam dodatkowo zaczerwienione oczy, uczucie piasku pod powiekami, podwyższona temperatura (37*), na zmianę zimno-ciepło i duszno. Musiałam w domu mieć uchylone wszystkie okna, miałam wrażenie, że nie mam czym oddychać. I mnie również dopadła ta wewnętrzna walka. Przeważał jednak spokój, gorączki nie było. Wszędzie mówią, że podstawowym objawem covidka jest brak smaku i węchu, a ja bardzo dobrze czułam cytrynkę i imbir w herbacie. Kolejny objaw doszedł następnego dnia, kiedy przy głębokim wdechu bolała mnie klatka piersiowa a każde odkaszlnięcie sprawiało, jakbym próbowała pozbyć się z płuc garści igieł.
Teraz to nie ma żartów- dzwonię do rodzinnego. Ha! Dobry żart. Po 20 próbach dodzwonienia się do przychodni za 21 odebrała pani, która poinformowała, że wszyscy lekarze już mają full pacjentów, proszę dzwonić jutro od rana.
Tak też zrobiłam, udało mi się dostać na teleporadę. Też nie obyło się bez dreszczyku emocji. Jedynie 30 min opóźnienia. I dostałam skierowanie na wymaz w kierunku koronawirusa. Troszkę się zdziwiłam, bo nawet nie musiałam prosić. To też wywołało we mnie większy stres, jednak wygrywa niebieski narożnik. Okej, spokojnie, teraz szybciutko załatwię badanie i będę wiedzieć, na czym stoję.
To szybciutko zajęło mi dwa dni. Pani doktor wyjaśniła, że muszę się umówić na wymaz, więc chciałam dostosować się do wskazań. Nie dało się dodzwonić do żadnego punktu, które robi wymazy w kierunku covid. Przez pół dnia nie odkładałam telefonu z ręki, cały czas wybierając jeden z wielu ciągów cyfr- albo zajęte, albo nie odbierali.
Uzyskanie skierowania na wymaz, to pestka.
Objawy nie ustępowały, dodatkowo wieczorem podczas próby poprawienia sobie humoru pysznym snickersem, przeraziłam się, nie czując jego smaku.
Wiesz, to taki zawód jak długo oczekiwana, niespełniona obietnica. Bierzesz kęs, czujesz tę konsystencję, orzeszki między zębami i rozpływającą się czekoladę i tylko czekasz, kiedy kubki smakowe zaleje intensywny słodki, czekoladowy smak. A tu ni chuja. Czekasz i ni ma…
No to myślę sobie, świetnie! Żarty się skończyły. Nie mogłam się dodzwonić również następnego dnia w żaden punkt laboratoryjny. To pojadę- autem. Osłabiona, ciężko oddychająca, z bólem głowy. Idąc ulicą do przyszpitalnego laboratorium, czułam, że powinnam być w takiej przeźroczystej bańce, żebym przypadkiem nikomu nie sprzedała koronki. Krążyłam po terenie szpitala- nie weszłam do środka. Szukałam tylko wejścia do laboratorium i coś we mnie pękło. Głupie badanie, nic wielkiego przecież a dla mnie to był wielki mur, przez który nie potrafiłam przejść. Nie znalazłam laboratorium. Szpital jak każda przychodnia również otoczony jest głęboką fosą od zwykłych ludzi. Pozamykany, z niejasnymi wskazówkami. Wróciłam do auta, i to był moment, w którym powiedziałam sobie-pierdole.
Nie zrobię tego, jestem sama, nigdzie nie mogę doprosić się pomocy, uzyskać odpowiedzi gdzie mogę zrobić ten pierdolony wymaz. Tutaj trochę przytłumiłam prawdziwe emocje, bo to „pierdole” było wykrzyczane z bezsilności z łzami i smarkami, chciałam się położyć do łóżka i zasnąć.
Gdy już się uspokoiłam, myśl o bliskich dała mi nową moc. Ja to ja- już przepadłam, ale muszę chronić bliskich. Także w rodzinie siła, podnieśli mnie i próbowali również się dodzwonić w moim imieniu gdziekolwiek. Udało się znaleźć rozwiązanie. Drive tru przy szpitalu MSWiA w Poznaniu o 13, podjadę autem i zostanie pobrany mi wymaz, bez konieczności umawiania się. Boże, w końcu! Wróciłam do domu, aby położyć się na chwile i zebrać siły przed kolejną próbą realizacji skierowania.
I cała ta ironia tutaj jeszcze przybiera na sile, bo kiedy ja starałam się ogarnąć badanie czy mam koronawirusa, czy też nie, moje dzieci, które mogłam już zarazić były z moim tatą. I o znowu ironio, kilka dni wcześniej wyszedł ze szpitala pulmonologicznego.
Tak więc przed 13 pełna nadziei wyruszyłam z równie gównianym samopoczuciem, aby dać się przebadać. (każdy do swojego miasta:)) I ustawić w długą kolejkę aut przed szpitalem. 4 godziny stania w kolejce, żeby pan ubrany w kombinezon ochronny (sceneria niczym z Czarnobyla) pobrał wymaz na covid. 4 godziny!!
-gorączka?- nie
-duszności?-tak
-kaszel?-tak
-brak smaku i węchu?-tak.
-uuu proszę Pani, to prawie maksymalna ilość punktów.
-a to można coś wygrać?
-2 tygodnie niewychodzenia z domu hehehe.
-wynik będzie do 2 dni, można sprawdzić przez stronę albo u lekarza rodzinnego. Dziękuje.
Czy po tym byłam ciut spokojniejsza? Ciut na pewno, mimo że uczucie dostania się patyczkiem do mózgu przez nos nie było przyjemne. W końcu mam to za sobą. Aczkolwiek w kościach czułam, że wspomniana przez Pana nagroda mi się należy.
Mam koronawirusa.
Następnego dnia wieczorem dostałam SMS-a, że muszę pobrać aplikacje Kwarantanna. Nie sprawdzałam jeszcze, czy jest wynik. Jednak ten SMS mówił wszystko. Oczywiście nie mogłam się zalogować na pacjent.gov.pl, więc trochę brzydkich słów poleciało. W końcu się udało, na tej stronce moim oczom ukazał się komunikat o badaniu na koronawirusa z wyboldowanym słowem- pozytywny.
Na stronie była też informacja, że muszę zostać w izolacji domowej przez 10 dni. Oraz suche fakty czym się różni kwarantanna od izolacji. Także między 8-10 dniem skontaktuje się ze mną lekarz rodzinny.
Emocje opadły? Trudno powiedzieć. Stres o bliskich wzniósł się na wyższy poziom.
Pytania w głowie: Dlaczego znowu ja? Jak sobie poradzę sama z covidem i dziećmi? Co, jeśli dzieci też będą chore? Co jeśli rodzice, babcia złapią to coś?
Bo utrapienia ludzi o dobrych sercach zawężają się do takich, których priorytetem jest zauważyć problemy innym a dopiero później swoje. Próbuje iść z tym na odwyk.
Masz czasem tak, że wyobrażasz sobie cos najgorszego, co może Cię spotkać? Coś nie realnego, odległego, ale wymyślasz scenariusz w głowie, co by było, gdyby? Co powiem innym, jak postąpię?
I nagle to się spełnia. Choć nadal wydaje Ci się to tak dziwne, jak wtedy w twojej głowie. Także szybka informacja dla rodziców, rodziny- odtwarzam ten scenariusz, który był do tej pory tylko w tej abstrakcyjnej przestrzeni. Priorytet: chronić rodziców i babcię i utrzymać dzieci z daleka od nich. A to nie lada wyzwanie. Na moich małych barkach znowu kolejne wyzwanie, polały się łzy bezsilności i pragnęłam tylko zasnąć, obudzić się za dwa tygodnie.
Zasadniczo byłam przerażona i nie miałam pojęcia co robić. Przez pytania najbliższych: czy w takim razie, jeśli mieli ze mną kontakt to, czy muszą też przejść kwarantanne? Nie miałam pojęcia. Nikt w tej sprawie nie skontaktował się ze mną. Dobrze mieć lekarza w rodzinie, który zarządził, że każdy, kto miał ze mną kontakt, siedzi w domu. Rodzice, babcia (w takim razie musi przerwać radioterapie, przeze mnie) również przez 10 dni. Następnego dnia dostałam telefon z komisariatu policji czy mieszkam, tu gdzie mieszkam i tu pełne zaskoczenie, padło pytanie: Jak się czuję i czy wszystko w porządku.
Pisząc ten tekst, jestem w 6 dniu izolacji domowej (czyli 6 dni po wykonaniu testu). Żaden lekarz nie skontaktował się ze mną, nikt nie pobrał danych osób, z którymi miałam kontakt. Nikt nie zapytał z kim mieszkam i czy te osoby również się izolują. To tylko ich dobra wola, że stosują się do kwarantanny. Mnie codziennie budzi ok. 9 rano, przemiły głos pana policjanta, który pyta, czy możemy się zobaczyć. Także ja, mimo że prosto z łóżka, w piżamce wychylam się przed drzwi i serdecznie sobie machamy z daleka, życząc miłego dnia. No szkoda, tylko że nie przywozi kawki i świeżych bułeczek z rana. Ale policja sprawdza tylko mnie. Tutaj nic zarzucić panom policjantom nie mogę, są bardzo uprzejmi, pytają o samopoczucie i czy może zakupki zrobić.
I tutaj właśnie czuję, że powinnam wylać solidne wiadro pełne swoich odczuć i emocji. Jako wrażliwa kobieta z chorobą stawów, mama, siostra, córka, wnuczka. Gówniane uczucie być zagrożeniem dla otaczającego mnie świata i dla ludzi. Pilnowana przez policję. Jestem przerażona i w całej tej sytuacji nie mogę sobie pozwolić na komfort bycia chorym. Położyć się do łóżka i zdrowieć, nie martwić się o nic. Działam na automacie, naćpana Ibupromem, próbuje ogarnąć, jak się wkrótce okazało również chore, marudne dzieci. Codziennie zakładam zbroje i z fałszywym uśmiechem przekonuje siebie: “będzie dobrze”. Wypytuje codziennie bliskich, jak się czują czy być może ich nie zaraziłam. Z poczuciem winy, że to przeze mnie muszą się izolować. Dobre serce, kruche zdrowie wystarczyło, do zdobycia nagrody głównej- 10 dni w stresie, zmartwieniu, bólu w zaciszu domowym.
Również ze świadomością, że nawet kiedy ja wyzdrowieje ten stres i obawa o bliskich się nie skończy. Kiedy? Nie wiadomo.
Skoro Państwo sobie nie radzi z pandemią, nie kontrolują ludzi na kwarantannie, to wszystko zależy od nas samych. Chodzi o wzięcie odpowiedzialności i stosowanie się do zasad. Miałam kontakt z osoba zakażoną? Nie idę do sklepu, nie idę do pracy. Ach, tylko z drugiej strony.. Dlaczego ja mam być fair wobec państwa, które wprowadza obostrzenia, zakaz zgromadzeń a między czasie daje mi, mojej córce i każdej innej kobiecie prosto w twarz?
Trzymaj się zdrowo! Ściskam, Ada