Po 4 latach od diagnozy i przewartościowania swojego życia dopiero teraz jestem w stanie o tym mówić. Świadomie. Przez lata ukrywałam to, udawałam, że nic się nie stało. Straciłam coś, co kochałam i powierzchownie nie zrobiło mi to nic złego. Znajdę inną pracę, wejdę w jakiś inny świat i tez się odnajdę. Poniekąd to prawda, bo jestem tutaj. Odkryłam, że pisanie sprawia mi ogromną radość. Gdyby nie diagnoza nigdy bym o tym nie wiedziała. Nie zdawałam sobie sprawy, ile choroba mi zabrała, jak głęboko to we mnie siedzi. Jednak idąc tropem tego, co zabrała, uświadomiłam sobie, że dała mi znacznie więcej.
Straciłam coś.
Strata kojarzy się ze śmiercią, z odejściem ukochanej osoby, z żalem. Natomiast, wszystko, co sprawiało Ci radość, uśmiech czy wiązało się pozytywnymi uczuciami i nagle tego nie ma, to jest strata. Tak jak z ukochaną przeze mnie pracą. Z dnia na dzień tak naprawdę ją straciłam.
Co czułam, jak usłyszałam diagnozę? Z jednej strony ulgę. Z drugiej strony smutek. Z innej strony cieszyłam się, że to tylko to. W obliczu innych chorób i historii ludzkich jestem szczęściarą.
Wydaje mi się teraz z perspektywy czasu, że czułam też wstyd. Że się zepsułam. Że coś mnie złamało. Zazdrość na kolegów w pracy, że oni mogą. Ja nie mogę.
Co to za ironia losu. Fryzjer do pracy potrzebuje rąk a na moich rękach łuszczycowe zapalenie stawów, objawia się najbardziej.
Z zewnątrz, nie było widać, że mi źle.
Szukanie diagnozy, ciągła niewiadoma. Udawałam, że panuję nad sytuacją. Z zewnątrz. W środku byłam smutna i bezsilna, sama. Straciłam coś, co kochałam. Dzisiaj świadomie potrafię się do tego przyznać. Kiedy się coś traci, wartościowego, boli. Póki nie przestanie boleć, trzeba przejść żałobę. Dać sobie czas, nie chować tego, że boli. Zaakceptować. Ja to wyparłam, mój mózg to wyparł. Nic się nie stało, jedziemy dalej z życiem. Nie wróciłam do pracy zawodowej, ale całą swoją energię przerzuciłam na dom i rodzinę. Wzięłam ślub, zaszłam w drugą ciążę. No bo jak nie teraz to kiedy? Tak było rozsądniej. I to też zajmowało myśli.
Zagłuszanie tego w głębi serca, co boli czymś innym. Tak widze to teraz, po 4 latach. Nie cofnę czasu. Nie chcę. Bo gdyby nie to, dzisiaj nie byłabym w tym miejscu, gdzie jestem. Jest mi tu dobrze.
Gdyby nie choroba, nie miałabym czasu na pisanie, na założenie bloga. Na dzielenie się swoją wiedzą z innymi.
Szukałam zawodowej drogi, która sprawi, że zakocham się ponownie.
Miałam dużo pomysłów. Mam. Do tej pory, choć teraz to bardziej podejście- spełniam marzenia. Kiedy jak nie teraz?
Byłam na grafice komputerowej, robiłam kurs wirtualnej asystentki, staż w fundacji pomocy humanitarnej. Może gdzieś cos zaiskrzyło, ale nie porównam tego do miłości do fryzjerstwa. To jest ten mój świat.
Słyszałam głosy, że nie muszę być fryzjerem, mogę być w tej branży na innym stanowisku. Czy to manager salonu, czy przedstawiciel handlowy, czy szkoleniowiec marki fryzjerskiej. Składałam CV. Mimo że głos rozsądku mówi, że nie dam rady, chciałam spróbować. Fizycznie nie dam rady. Jednak odpuściłam. Wkładam serce do wszystkiego co robię, chcę, żeby to było naj. Mam dzieci, jestem z nimi sama, do tego praca na pełen etat, i choroba. Oraz blog. Tego nie zostawię, to jakby moje dziecko. Nie, nie tłumaczę się. Przyznaję się do słabości, że nie dam rady tego udźwignąć. Akceptuje to. Co wiąże się też, wiadomo z kasą.
Pracowałam w salonie, po pracy też miałam klientów. Miałam pieniądze. Miałam swój samochód, za który sama zapłaciłam. Mogłam wejść do Douglasa po tusz do rzęs. Mogłam kupić markowe buty. Wizyty prywatne tez kosztują. Pół roku chodzenia od lekarza do lekarza kosztowało dużo. Kiedy nie pracowałam, kasy też było mniej. Tutaj, też ciężko było mi zaakceptować, że nie żyje na takim poziomie, na jakim żyłam wcześniej. Bolało.
Zastanawiałam się nie raz, dlaczego ja?
Dlaczego akurat mi musiało się to przytrafić? Odpowiedzi nie znalazłam i tak naprawdę jej nie ma. Zaakceptowałam to. Choroba będzie ze mną do końca życia. Czasem jestem tak okrutnie zła na nią. Bezsilna, kiedy zdarzają się kiepskie dni.
Jednak wiesz co, kiedy znowu przychodzą te dobre słoneczne i pełne energii, doceniam. Cieszę się z nich podwójnie.
Cieszę się, że obecnie nie muszę brać leków, zastrzyków. Mam nadzieje, że tak zostanie dłużej.
Mówi się, żeby nie dać się chorobie. Nauczyć się z nią żyć, ale to nie ona ma rządzić Tobą. Można żyć normalnie. I ja też się z tym zgadzam. Ja się nie dam położyć do łóżka i poddać. Chodzi o to, żeby być świadomym, ile potrafisz udźwignąć. Znać swoje słabości. Nie porównywać się do innych. Każdy ma swoją własną granicę wytrzymałości. Moje 100% nie będzie takie samo jak Twoje.
Nie chodzi o to, żeby odpuścić. Chodzi o to, żeby cel zamienić na małe kroki. Takie małe jak potrafisz udźwignąć. I może zajmie mi to więcej czasu niż Tobie. Trudno. Będę cholernie dumna, że to zrobiłam. I ja wiem, że to zrobię. Mam marzenia, chcę je spełniać. Wiem, co kocham, co sprawia mi radość. M.in. pisanie, pomaganie i to miejsce. I mam plan.
Ściskam, Ada
Trzymaj się, dziewczyno. Jesteś bardzo dzielna!